wtorek, 25 kwietnia 2017

Go Ape - park linowy

Jak zawsze spóźniona z postem, ale w końcu jest!
W zeszły piątek pojechałyśmy z J. do parku linowego, powszechnie znanego na wyspach jako sieć Go Ape. Jeśli ktoś nigdy nie miał okazji korzystać z tego typu atrakcji to polecam i od razu mówię, że lepiej się dobrze zastanowić, bo jest wysoko i cały czas tak na prawdę trzyma nas tylko uprząż, bo sile własnych rąk i nóg w takim miejscu bym nie ufała. Absolutnie nie jest to atrakcja dla małych dzieci i nawet sam park ustala limit 10 lat i 140 cm wzrostu z zastrzeżeniem opieki osoby dorosłej.
Nawet jeśli się wybieracie z dzieckiem to należy się dobrze zastanowić.

Dosyć nudnego suszenia głowy, wracamy do opowiadania :)
10:30 J. i S. odebrali mnie z mieszkania i sam dojazd zajął nam ok godziny. Niestety S. musiał wracać do pracy, więc zostałyśmy tylko my dwie babki, gotowe na przygodę. J. już była tam wcześniej więc wiedziała na co się piszemy, dla mnie był to (kolejny ;)) pierwszy raz i pełna ekscytacji podążałam za nią przez parking położony w samym centrum błogiego zielonego krajobrazu. Po lewej staw, na wprost las poprzecinany trasami rowerowymi i spacerowymi a w centrum tego wszystkiego miejsce naszego przeznaczenia. Haha poetycko się zrobiło :).

Po krótkim spacerze znalazłyśmy chatkę między drzewami, tam polana z placem zabaw i sekcja treningowa przed wstępem do "małpiego gaju".
Podeszłyśmy do masywnego okna chatki, żeby się zameldować. Przywitały nas uśmiechy trzech przystojnych panów instruktorów i aż ciężko było się skupić na instrukcjach które nam podali, bo skupione byłyśmy bardziej na tym, który jest bardziej czarujący od pozostałych... Nie mniej jednak dostałyśmy regulamin z instrukcjami odnośnie bezpieczeństwa i usiadłyśmy na ławce obok, żeby się przygotować.
Nie było tam zbyt wielkiego tłumi i jak się okazało, na sesji o 12 było nas wszystkich tylko pięcioro, w tym jeden chłopak ok 12 lat z mamą i ciocią.

Został nam przydzielony instruktor imieniem Charlie, który pokazał nam jak prawidłowo obsługiwać się uprzężą, co nam wolno a czego nie i jak reagować w razie problemów. Po tej krótkiej pogadance dotarło do mnie, że to nie do końca będzie placyk zabaw i właściwie może to być bardziej serio zabawa niż mi się wydawało, no ale ekscytacja nie ustępowała i aż nie mogłam się doczekać co będzie dalej.



Następnie Charlie zabrał nas na pierwszy odcinek, gdzie na niewielkich wysokościach mogliśmy poćwiczyć przykładowe przeszkody i oswoić się z linami i karabinkami. Podano nam kody wstępu na kolejne sekcje i życzono dobrej zabawy. Krótkie "Have fun" i nasz instruktor wskazał nam drogę do pierwszej furtki.
Zabawę czas zacząć!



Dodarłyśmy do pierwszego drzewa otoczonego wysokim płotem z bali i z furtką wstępu chronioną kodem. Po otworzeniu bramki stanęłyśmy przed 10 metrową drabiną próbując zdecydować, która z nas idzie pierwsza. Strzeliłyśmy sobie selfie i wysłałam J. pierwszą z tej racji, że ona już była tu wcześniej i teoretycznie wiedziała co robi. Przyszła kolej i na mnie. Właśnie uświadomiłam sobie, że nigdy wcześniej nie wspinałam się po drabinie linowej i jak się okazało, że wcale nie było to tak łatwe jak na filmach i wymaga dużo więcej siły niż normalna drabina. jakoś jednak udało się dostać na malusieńką platformę i pewnego rodzaju most linowy, który wyglądał całkiem przytulnie i bardziej jak hamak, w którym chętnie bym się położyła.

Na tym etapie jeszcze wyglądało to trochę jak średniej trudności placyk zabaw, ale szybko moje pierwsze wrażenie zostało rozwiane, gdy na kolejnej platformie musiałam się przepiąć do tzw. "Huśtawki Tarzana", gdzie wisząc na jednej linie trzeba było skoczyć z platformy, pohuśtać się parę razy i wylądować na wiszącej pionowo siatce. To już trochę mnie zbiło z tropu, ale dobry humor nie odpuszczał. Tylko w głowie zabrzmiały mi słowa instruktorów, że każda kolejna sekcja jest trudniejsza od poprzedniej. Tak też było i także każda sekcja kończyła się zjazdem z czubka drzewa po linie, ponad szlakami spacerowymi i głowami spacerowiczów i rowerzystów.

Nie będę opisywać wszystkich przeszkód, bo sekcji było pięć i składały się z ok 10 części i nawet dokładnie nie pamiętam każdej z osobna. Za to zamieszczam zdjęcia, które mogą dać jako takie wyobrażenie o czym mowa.



Po około 2 godzinach wiszenia na linach nadeszła pora wracać do domu. W tę stronę nie było to już takie łatwe, bo nasz kierowca był w pracy i została nam tylko komunikacja publiczna. Dzień wcześniej wyszukałam w Google, że mamy w miarę przyzwoite połączenie, gdzie tylko raz zmieniamy autobus, ale tak do końca nie byłyśmy pewne, co i jak. Na szczęście ośrodek miał informację turystyczną i uprzejme panie miały mapki (2 funty za zwykłą ulotkę!! zdzierstwo!!) i rozkład jazdy autobusów, więc skorzystałyśmy z ich pomocy i ruszyłyśmy w kierunku cywilizacji.
Na mapce pani zaznaczyła nam jak przejść przez las do głównej drogi i dodała, że to około pół godziny marszu, więc całkiem zadowolone, że jeszcze mamy okazję pospacerować wyruszyłyśmy w drogę powrotną.

"Prosto tą drogą i pierwszy skręt w prawo" powiedziała J. sprawdzając kierunki na mapie i słupkach przy drodze, więc nie kłóciłam się, to ona dowodziła :) 5 minut marszu a las zamiast się zagęszczać, to raczej odwrotnie - coraz rzadszy... trochę to dziwne, noo ale tak jest na mapie... serio...? na pewno...? bo kolejny znak przy drodze pokazuje "toaleta" i "cafe"... może po prostu jest tam jeszcze jedna droga, która odbija powrotem do kafejki, no ale mamy MAPĘ, więc tego się trzymajmy. Jeszcze dwie minuty drogi i dotarłyśmy do parkingu i.... KAFEJKI! Dokładnego miejsca, z którego wyruszyłyśmy i najwyraźniej zrobiłyśmy pełne kółko!

Szczerze zaskoczone odwróciłyśmy się na pięcie rozbawione naszym wyczuciem kierunków i wróciłyśmy na szlak do tego samego skrzyżowania na którym wybrałyśmy nie ten skręt w prawo. Jak się okazało, kilka metrów dalej było "drugie prawo", świetnie dokładnie oznaczone, w które powinniśmy skręcić i tamta droga już faktycznie doprowadziła nas do głównej drogi. Gdzie, już bez przygód znalazłyśmy przystanek autobusowy i czekałyśmy na autobus, który miał nadejść za ok. 10 minut.

Zjadłyśmy kanapki, pośmiałyśmy się z samych siebie i pół żartem pół serio zaczęłyśmy się zastanawiać, czy aby na pewno jesteśmy na odpowiednim przystanku. Nasze wahania rozwiał biało niebieski znaczek autobusu na horyzoncie. Tak uspokojone czekałyśmy aż się zatrzyma, żeby nas zabrać. W tym samym momencie stało się jeszcze coś.
Tym razem miałyśmy więcej szczęścia niż poprzednio bo jak się okazało autobus jechał bezpośrednio do Hastings! Wydało się nam to niemożliwe, bo grzebiąc w odmętach internetów nigdzie nie znalazłyśmy takiego połączenia, a jednak autobus istniał! A co najlepsze zaoszczędziło nam to godzinę drogi i pieniądze, bo bilet za ten kurs był tańszy niż ten, na który czekałyśmy!
Tak zadowolone i już spokojne wracałyśmy do domu żartując i przeglądając zdjęcia z naszej drzewnej przygody :D











piątek, 21 kwietnia 2017

tak, tak, już wracam...

Nie było mnie wieki... Dwa miesiące bez posta to już za dużo, ale dużo się działo i trzeba było wrócić na pełny etat do pracy, więc nie mam zbyt wiele czasu na pisanie i na podróże. Przez najbliższy czas będą się pojawiać głównie opisy wędrówek pieszych po okolicy i zastawienia... może kilka recenzji.
Będzie co czytać tak czy siak :)
Dzisiaj wybieram się w jedno ciekawe miejsce i obiecuję wstawić posta i zdjęcia jeszcze dziś wieczorem :)
Trzymajcie się ciepło i poręczy...

piątek, 24 lutego 2017

Bodiam

Wróciłam do normalnej etatowej pracy, więc przez najbliższe kilka miesięcy o dłuższych wyjazdach można zapomnieć, więc w dni wolne urządzam sobie wycieczki...
Jak widać włóczykija nie idzie zatrzymać w jednym miejscu, przynajmniej nie na długo. :)

Mamy dziś słoneczny piątek. W Anglii nadal trochę wieje po Sztormie Doris i trochę jest chłodno, ale słońce tak pięknie świeci, że nie sposób usiedzieć w domu. Miała się wybrać tylko na spacer wzdłuż morza, ale nadjechał autobus i tak ładnie się do mnie uśmiechał, więc wsiadłam i pojechałam do Bodiam. Miasteczko, a właściwie wioska niewiele większa od książkowego Bullerbyn, odwiedzana przez turystów głównie ze względu na zamek i winnice. Ja na zamku byłam już jakieś 2 lata temu, więc dzisiaj już tam nie wchodziłam, żeby uniknąć dodatkowych kosztów, tylko wybrałam się na spacer po wiejskich dróżkach i pastwiskach owiec (co byłoby pewnie bardziej udanym pomysłem gdybym wzięła buty trekkingowe, jak to zwykle robię).



Uwielbiam wiejskie widoki, a te angielskie lubią być wyjątkowo malownicze. Tak się zapatrzyłam, że nawet zapomniałam, że nie założyłam słuchawek, które z reguły są mi nieodłączne i aż się zastanawiam czy one kiedyś mi nie przyrosną do uszu. Dzisiaj zamiast tego słuchałam szumu rzeczki i śpiewu ptaków... Nie ma nic lepszego dla odstresowania.


Zamieszczam również fotografie sprzed kilku lat na których lepiej widać zamek - widać po jakości zdjęć, które są starsze, wtedy jeszcze nie miałam aparatu. :)😋
Pozdrawiam










sobota, 4 lutego 2017

Zima i śnieg w tym roku zaliczone!

6 dni w Polsce i tak na koniec "wielkich" wyjazdów przed końcem sezonu w tym roku musiałam zaliczyć prawdziwą zimę z mrozem i śniegiem.❄
Nienawidzę tego paskudztwa, ale z drugiej strony dawno go nie widziałam i trochę mi się tęskni za takim białym krajobrazem (pewno byłoby inaczej, gdybym musiała tam zostać dłużej). Jeszcze tylko szkoda, że nie udało się wyjść na sanki, no ale nie było z kim bo wszystkie dzieci w szkołach, a samej nikt mnie nie zmusi, żeby wyjść tak bardzo w śnieg bez dobrego powodu.
Z czego najbardziej się cieszę, to to, że  udało się zobaczyć przynajmniej z częścią przyjaciół i rodziny, dla której z reguły nie mam za wiele czasu, bo zawsze jestem w Polsce zbyt krótko, albo mam całą masę załatwień.

Dziękuję bardzo, że znaleźliście czas, a reszcie moich bliskich obiecuję, że następnym razem przyjadę na dłużej! Kocham Was.💗💗

piątek, 20 stycznia 2017

Wycieczka autokarowa - 17.01.2017

Znowu trzeba wstać o 5 rano!
Drugi dzień z rzędu!
Ciemno, zimno, ale przynajmniej cel wart poświęceń.
O 6.45 wyruszamy spod Miejskiej Galerii Sztuki w Dublinie, żeby spędzić cały dzień na wycieczce do Irlandii Północnej.


Pierwszy przystanek - Belfast

Zatrzymujemy się tylko na szybką kawę, siku i uzupełniamy zapasy jedzenia, bo później już prawdopodobnie nie będzie gdzie zrobić zakupów.
Udało mi się zrobić kilka fotek ratusza (który robi całkiem niezłe wrażenie, pomimo, że pogoda była trochę niezdecydowana) wraz z pomnikiem królowej Wiktorii przed wejściem, która jest ulubiona królową mieszkańców Belfastu. bo to ona nadała temu miejscu prawa miejskie. Zaraz obok znajduje się pomnik pamięci Titanica, który jako jedyny na świecie ma wypisane nazwiska wszystkich pasażerów, począwszy od klasy pierwszej, aż po obsługę kuchni, bez wyjątków. Dla tych, którzy o tym nie wiedzą, to właśnie tutaj został zbudowany "niezatapialny" Titanic, dlatego też w setną rocznicę zatonięcia (31 marca 2012) otwarto tu muzeum w którym zebrano pamiątki z tego właśnie statku.
To by było na tyle w Belfaście, szybko wracamy do autokaru i ruszamy dalej, bo cały dzień przed nami i jeszcze sporo do zobaczenia.



Przystanek drugi - Dark Hedges

szybki przystanek przy bukowej alei zwanej Dark Hedges, tylko po to, żeby zrobić szybkie zdjęcia, bo poza tym tak na prawdę nie ma nic do zobaczenia, a sama aleja jest używana jako droga publiczna, która prowadzi do Gracehill House - obecnie przekształconego na klub golfowy, a niegdyś należący do rodziny Stuartów, którzy prawie 300 lat temu zasadzili 94 drzewa wzdłuż drogi dojazdowej, aby oczarować odwiedzających ich gości.
Fani Gry o Tron powinni kojarzyć aleję, jako "Drogę Królów". 
Niektórzy twierdzą, że Dark Hedges jest nawiedzane przez Szarą Damę... Co kto lubi :)




Przystanek trzeci - Zamek Dunluce

Postój jeszcze szybszy niż Dark Hedges, również tylko tyle, żeby zrobić zdjęcia.
Zamek Dunluce to już właściwie tylko ruiny, które uchodzą za jedne z najpiękniejszych w Irlandii, nie chodzi tylko o same mury, ale tez o scenerię, w jakich zamek jest osadzony.
Nasza fantastyczna przewodniczka opowiedziała na anegdotę dotyczącą zapadnięcia się klifu z częścią zamku, w której mieściła się kuchnia, co akurat faktycznie miało miejsce i było powodem wyprowadzenia się mieszkańców i pozostawienia tego miejsca na wyniszczenie, gdyż nie było wystarczająco bezpiecznie, żeby tam mieszkać.


Przystanek czwarty - WIELKA GROBLA!!

Główny punkt programu! Wielka Grobla!
Wersja naukowa mówi, że ta ogromna kamienna formacja powstała w wyniku erupcji wulkanicznej 50 mln lat temu pozostawiając po sobie bazaltowe kolumny o sześciokątnej podstawie, które wyglądają jak dzieło człowieka. Nietrudno tez się dziwić, że mówi się o niej, ze jest ósmym cudem świata i znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. 

Wersja mitologiczna mówi o tym, że żył tu kiedyś olbrzym imieniem Finn Mccool, który bardzo nie lubił się z innym olbrzymem mieszkającym na wybrzeżu Szkocji i Finn wybudował most, żeby rozprawić się z wrogiem. Ten mit jest o wiele dłuższy, ale nie będę się zagłębiać w szczegóły, postaram się go zamieścić na stronach bloga, jeśli Was interesuje, to tam go będziecie mogli przeczytać.
W każdym razie taka sama formacja kamienna ciągnie się całą drogę pod wodą aż na Szkockie wybrzeże, co bardziej przekonuje mnie do wiary w olbrzymy niż erupcje wulkaniczne... ;) Jak Wy myślicie?
Wrażenie jakie robi to miejsce jest oszałamiające i jeśli kiedykolwiek przejedziecie do Irlandii, to to miejsce jest jednym z obowiązkowych. Coś naprawdę niesamowitego! Radzę się jednak spieszyć, bo jeszcze można sobie swobodnie na kamienie wejść i się wspinać, ale słyszałam, ze w planach jest postawienie tam ściany z pleksi i będzie można sobie na to cudo popatrzeć tyko "przez szybkę".




Przystanek piąty - most linowy

Carrick a Rede to kolejne miejsce w planie wycieczki i razem z Wielką Groblą na pierwszym miejscu mojej prywatnej listy najpiękniejszych miejsc na świecie. Niesamowity widok na morze, małe wysepki wokół Irlandii i szkockie wybrzeże na horyzoncie. 
Jeśli będziecie oglądać zdjęcie z tamtą, to uwierzcie, że to nie photoshop! Trawa serio jest taka zielona a woda taka srebrzysta! SERIO!
No ale, nie przyszłam tu tylko popatzrec na most, chcę przejść! Generalnie nie mogłam sie doczekać. Nigdy wcześniej nie byłam na moście linowym. Idąc w jedną stronę było ze mną 5 innych osób, więc strasznie chwiało, bo każdy chodzi w innym rytmie, ale spowrotem już szłam sama i nie było nic strasznego. Most jest super dokładnie wykonany, wygląda na solidny (jak na most linowy) i dość bezpieczny, więc jeśli sam "nie szukasz guza", to nie ma się czego bać.
Całkiem fajne przeżycie :)





Przystanek szósty - Cashendun

Wioseczka nad samym morzem, cudowna i czarująca, z kamienistą plażą wyłożoną morskimi roślinami i ogrodzona czarnymi skałami. Główną atrakcją jest kompleks grot, które również służyły za scenografię do jednej ze scen Gry o Tron.
Naszej grupie najbardziej spodobała się koza w kamizelce odblaskowej przewiązana do pomnika koziołka, która przywitała nas zaraz po wyjściu z autokaru. Pomnik postawiono ku pamięci prawdziwego koziołka, wioskowego pupila, który bawił się jak pies, a w pubie pił piwo, którym dzielili się z nim mieszkańcy wioski. Każdy ma swoich bohaterów :)

Czas wracać do Dublina. Przejeżdżamy wzdłuż wybrzeża i przez zielone wąwozy rozdzielające wzgórza. podziwiamy krajobrazy i próbujemy wypatrzyć malusieńkie wodospady. To był naprawdę udany dzień, a do Irlandii napewno jeszcze kiedyś wrócę. :)


środa, 18 stycznia 2017

Dublin - dzień pierwszy 16.01.2017

Pierwszy dzień w Dublinie i od razu się zgubiłam! Nie mam pojęcia jak to jest, ale jakoś nie mogę rozpracować tego miasta, pomimo, że mam mapę. Nie wiem, czy chodzi o to podwójne nazewnictwo ulic (po angielsku i irlandzku), czy ukształtowanie terenu, ale nic się ze soba nie zgadza!
Dopiero przyjechałam z lotniska, z B. mam się zobaczyć za jakieś 4 godziny, do hostelu jeszcze nie mogę się zameldować, bo na to też za wcześnie, więc z tym ciężkim plecakiem, zmęczona, pomimo wczesnej godziny i trochę zagubiona musze sobie znaleźć coś do roboty.
Nie do końca wiem od czego zacząć, więc do głowy przychodzi mi Guinness Storehouse, czyli browar. Z góry wiem, że za wstęp trzeba przepłacić, ale w sumie po to też przyjechałam do Irlandii, a jak próbować Guinnessa to najlepiej "u źródła". 😍
Oprócz tego, że cena jest zbyt wysoka za godzinna wycieczkę z przewodnikiem, to wypiłam całkiem sporo "darmowego" piwa i ogólnie podobało mi się, chociaż już drugi raz bym tam nie poszła. Nic zaskakującego tam nie ma, jeśli chodzi o samą część "edukacyjną", ale samo wykonanie i aranżacja jest mocno dopracowana ze szczegółami i to robi wrażenie.

Złapałam coś do jedzenia i szukam hostelu. Jak się okazało trochę poza centrum i w nie najpiękniejszej dzielnicy, ale jest czysto i tanio, więc trzy noce przeżyję. Nie ma co porównywać z hostelem w Maladze, czy z którymkolwiek z poprzednich.

Spotkałam się z B.! Oprowadził mnie po Dublinie i bez przerwy opowiadał! Zaskakujące ile ten człowiek wie o mieście i historii Irlandii! Można by tak słuchać bez końca. Zaczęłam się w pewnym momencie zastanawiać, czy on robi coś poza czytaniem , ale B. jest tez typem sportowca, biega, jeździ rowerem, łazi po górach itd., więc jednak nie tylko czyta. Nasz wieczorny spacer zakończyliśmy Guinnessem w restauracji, która kiedyś była bankiem do którego po prostu wstawiono bar i stoliki. Wrażenie robi oszałamiające i wygląda dość ekstrawagancko. Czas spać, bo jutro rano wyruszam na wycieczkę autokarową.
Christ Church Cathedral

Ha'penny Bridge



Christ Church Cathedral

wtorek, 10 stycznia 2017

Rock-a-nore

 Rock-a-nore to część miasta, która rozciąga się od starego miasta, aż po klify. Miejska jego część
obejmuje The Stade, czyli rybacką część plaży, Net shops - czyli charakterystyczne, wysokie, czarne budki, niektóre jeszcze sprzed 200 lat, używane przez rybaków jako składzik i miejsce, gdzie mogli reperować uszkodzone sieci, liny i inny sprzęt potrzebny do połowu ryb; a także targ rybny, gdzie można kupić świeżą rybę i owoce morza prosto z pierwszej ręki od rybaków. Bardziej turystyczne obiekty w tej części Hastings to Muzeum Rybackie, Muzeum Wraków Statków oraz Akwarium.

 Jednakże najpiękniejszą i jednocześnie najmniej chyba popularną atrakcją jest widok na klify. Niewiele turystów tam trafia, gdyż trzeba najpierw przejść przez parking na końcu głównej drogi, więc nawet w lecie jest tam raczej spokojnie, bo wszyscy zostają na plaży przy centrum miasta, gdzie mają wystarczająco blisko do całej reszty atrakcji. Warto zabłądzić na koniec plaży, tam gdzie już tylko jest barierka, dwie ławeczki i morze, no i ten zapierający dech w piersiach widok na klify, nie tylko East Hill, który cały czas mamy przy sobie, ale tez na kilka pozostałych sięgających aż do Fairlight.



Tutaj trochę bardziej naturalnie to wszystko wygląda, nawet mewy są bardziej dzikie niż w centrum. W tej części plaży mają spory dopływ jedzenia z rybackich odpadków, więc nie są przyzwyczajone do wszechobecności karmiących ich ludzi. Ja się o tym przekonałam, kiedy chciałam je sfotografować z bliska i zaczęły mnie atakować, czego w centrum raczej nie robią, jeśli nie chcą Ci po prostu ukraść smakołyków. No cóż, takie uroki... Nikt nie powiedział, że mewy gdziekolwiek są oswojone. :)