piątek, 9 grudnia 2016

Trzy dni w Hiszpanii :)

Minęły trzy dni od mojego przyjazdu do Malagi i nie miałam czasu pisać na bieżąco. Teraz już uzbierało się całkiem sporo więc mogę trochę opowiedzieć.


Dzień 1
Po przylocie i zameldowaniu się w hostelu w samym centrum Malagi poszłam na spacer po mieście. Miasto jest urocze i łatwo się zakochać, a zgubić jeszcze łatwiej w tym labiryncie wąskich uliczek.
Chodząc po mieście zarówno w pierwszy i drugi dzień zauważyłam ciekawą zależność - jeśli trzymasz się szerokich alei i głównych ulic masz wrażenie, że nic się tu nie dzieje i jest raczej pusto, dopiero kiedy zboczysz z trasy i skręcisz w większość z tych wąskich, z pozoru nijakich uliczek znajdziesz całe tłumy ludzi, najlepsze winiarnie i restauracje.
 Ja mam to szczęście, że mam tu dobrego znajomego, który przez dwa wieczory mnie oprowadzał i pokazywał jak wygląda życie w Maladze, tym bardziej, że tak na prawdę zaczyna się ono po zmroku.
Sergio pokazał mi również kilka ciekawych miejsc, takich jak Alcazaba - zamek i Teatro Romano, czy dom Picassa i jego statuę 'siedzącą' na ławce przed domem. Odwiedziliśmy również fantastyczną malusieńką winiarnię, gdzie spróbowałam chyba najlepszego jak dotąd wina w moim życiu i niestety bez mojego przewodnika nigdy więcej tam nie trafię, tym bardziej, że nawet nie pamiętam nazwy ulicy.

Dzień 2
Miałam wolny dzień zanim miałam się spotkać z Sergiem na kolejną część wycieczki po mieście, więc postanowiłam odwiedzić moje znajome miasteczko, w którym spędziłam 3 lata temu 3 cudowne miesiące - Torremolinos i sąsiadującą mu Benalmadenę, a konkretniej port. Niewiele tam się zmieniło tak naprawdę i jest pięknie jak dawniej. Wróciło wiele dobrych wspomnień i bardzo się cieszę, że mogłam tam znów być. Zafundowałam sobie długi, spokojny spacer, zwłaszcza, że pogoda była przepiękna i trochę żałowałam, że nie miałam krótkich spodenek bo było na prawdę gorąco i dużo cieplej niż w Maladze.

Dzień 3 - dzisiaj
 W planach miałam jechać na wycieczkę, więc miała być Nerja i jaskinie. Niestety spóźniłam się kilka minut na autobus, a następny miał być za godzinę, podjęłam szybką decyzję i zdecydowałam się jechać do Mijas, głównie dlatego, że autobus częściej jeździ, no ale wycieczka była super.
Mijas pueblo jest znane z tzw. 'burro taxi', czyli 'osiołkowe taksówki'. Lokalni mieszkańcy udostępniają zwierzaki turystom i prowadzą wycieczki dookoła pueblo. Opcje są dwie: 1. taki rodzaj rikszy do którego zaprzężony jest osiołek albo 2 okrakiem na grzbiecie.
 Ja zdecydowałam się zafundować sobie taką przejażdżkę i oczywiście wybrałam opcję nr 2 - na grzbiecie. Muszę przyznać, że byłam przerażona, ale bardzo mi się podobało. Trochę to mniej komfortowe niż na koniu, ale warto. jechało nas troje na trzech 'taksówkach' i tylko jeden przewodnik. Pozostała dwójka była raczej mocno nieletnia, więc pan ich asekurował, a mój osiołek po prostu szedł sobie za nimi i wszystko by było ok, gdyby nie to, że był chyba głodny bo zatrzymywał się co chwilkę przy donicach z kwiatami, żeby sobie 'skubnąć' listek, czy dwa, a potem podbiegał dogonić resztę. Niemniej jednak podobało mi się i chętnie bym to powtórzyła.

Moje plany na dziś uległy zmianie, więc Nerja jest moim planem na jutro. Mam nadzieję, że w końcu zobaczę te jaskinie. ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz